Blog

Godmother: Angelika M. Talaga – autorka bloga i podcastu Godmother

Wywiadu dla Fundacji Edukacji Domowej udzieliła Angelika M. Talaga – edukator, neuropedagog, popularyzator nauki, żona i mama.

Działania Godmother skierowane są do rodziców i edukatorów, którym zależy na wychowaniu mądrych, kreatywnych i przedsiębiorczych dzieci, czyli krótko – dzieci wykorzystujących możliwie maksymalnie swój potencjał. Skąd wziął się pomysł akurat na taką formę działalności i skąd u Pani zainteresowanie edukacją alternatywną (bo to właśnie jej w dużej mierze dotyczy Pani blog)?

Będąc jeszcze nastolatką, marzyłam o posiadaniu zróżnicowanych kompetencji w wielu dziedzinach. Jestem dość wszechstronnie uzdolniona, stąd też przez wiele lat trudno było mi się ukierunkować. Szukając informacji o tym, jak ja sama mogłabym się rozwijać, trafiałam na treści związane z rozwojem dzieci: bo dzieci jest łatwiej nauczyć niemal wszystkiego, począwszy od języków po sporty wyczynowe. Obserwowałam otoczenie i coraz bardziej robiło mi się przykro. Wiedząc, co mogą zrobić mózgi dzieci, czego i jak szybko mogą się nauczyć – zauważyłam, jak wiele dzieci kompletnie marnuje swój potencjał już w pierwszych 10 latach życia. Pojawił się bunt i wielkie pytanie – dlaczego? System szkolny był jedną z odpowiedzi. Stąd zainteresowanie rozwojem dzieci jako takim oraz alternatywnymi formami nauczania.

Idea Pani bloga i właściwie całej działalności związana jest z przekonaniem, że to rodzic może wychować szczęśliwego dorosłego, jeżeli odpowiednio wykorzysta rodzicielski potencjał. Co według Pani znaczy być świadomym rodzicem?

To rodzic myślący i pokorny. Rozwijający się i poddający w wątpliwość zarówno metody wychowawcze własnych rodziców, jak i zalecenia szkoły. To rodzic, który chce się uczyć. Świadome rodzicielstwo to nie jest stan, który można osiągnąć. To jest podróż trwająca tak długo, jak długo ma się dzieci.

W jednym ze swoich podcastów wspomniała Pani, że jest zwolenniczką edukacji domowej, a nawet unschoolingu, który w Polsce jest obecnie nielegalny, choćby ze względu na to, że dziecko zobowiązane jest do podejścia do egzaminów klasyfikacyjnych. Co dla Pani jest najcenniejsze w unschoolingu i co z niego rodzic może „przemycić” do edukacji domowej?

Patrząc na człowieka ewolucyjnie wiemy, że tym, co nasz gatunek robi najlepiej na świecie, jest… uczenie się. Człowiek nie jest w stanie przestać się uczyć nawet na chwilę. W każdym momencie w historii ktoś gdzieś kogoś czegoś uczył. Uczymy się wszystkiego, co wydaje się potrzebne i interesujące. Dla odmiany, tkwiąc od kilku pokoleń w tak ustrukturyzowanej wersji „edukacji” wydaje się niemożliwe, by dzieci z własnej woli uczyły się fizyki i historii – ale ja wierzę i na coraz większej liczbie przypadków widzę, że właśnie tak się dzieje, gdy damy dzieciom wolność.

Co zatem można zapożyczyć z unschoolingu w homeschoolingu? Nie robić dzieciom z ED małej szkoły w domu! Nie dzielić wiedzy na przedmioty, tylko realizować konkretne zagadnienia w ramach większych projektów czy „problemów badawczych”. Nie narzucać kolejności przyswajania wiedzy, tylko pokazać pulę zagadnień do nauki, np. w danym semestrze. Jeśli egzaminy ustalone są za pół roku, to można sobie pozwolić na to, by zanurzyć się w jednej dziedzinie i tymczasowo zapomnieć o istnieniu innych. Jeśli pójdziemy za nawet szczątkowym zainteresowaniem dziecka – zakres wiedzy zaplanowany przez system na pół roku można opanować w kilka tygodni.

W swoich wypowiedziach często akcentuje Pani niewydolność systemu oświaty i szkodliwy wpływ szkoły na rozwój dziecka. Jakie dostrzega Pani zatem wartości edukacji domowej, które pozytywnie oddziałują na dziecko?

Wydaje mi się, że daje więcej wolności dziecku i rodzicom. Taką wolność można wykorzystać na wiele sposobów. Można uczyć się w innym tempie dostosowanym do swoich możliwości. Można koncentrować się na tych „przedmiotach”, których nauka sprawia więcej frajdy.

Czasu jest więcej, bo w szkole cała otoczka i administracja powodują, że próba nauczenia programu obowiązkowego zajmuje 5-7 h dziennie. Tego samego w domu możemy nauczyć się w 2-3 h. I w końcu jest czas na realizowanie swoich pozaszkolnych zainteresowań, czy nawet czas na zwykłą nudę, by te zainteresowania odkryć. Czas na nudę to dziś dla dzieci rarytas.

Kolejnym pozytywem jest możliwość naturalnego uspołeczniania się. Uspołecznianie się w szkole działa na zasadzie:

1) podzielimy dzieci według daty produkcji,
2) wrzucimy do 30-osobowych klas,
3) nie damy możliwości interakcji, bo będą patrzeć na nauczyciela i pracować indywidualnie,
4) a jak ktoś nie odnajdzie się w tej grupie, to będzie się musiał kilka lat przemęczyć.

Tymczasem w normalnym świecie dobieramy sobie przyjaciół pod kątem temperamentu, zainteresowań, tego, co nas łączy, etc. I co ważne – uczymy się zachowań społecznych od starszych i przy młodszych. Dziecko, które dopiero poznaje, czym są zasady moralne, normy społeczne, etc., przebywając w grupach mieszanych wiekowo, może obserwować starszych i od nich się uczyć. Jednocześnie przebywa z młodszymi i stanowi dla nich wzór do naśladowania, służy pomocą i może uczyć się odpowiedzialności. Bezcenne doświadczenia. W przedszkolach i szkołach dzieci uczą się świata od rówieśników, czyli osób, które o życiu wiedzą mniej więcej tyle samo. Jak to się kończy, wszyscy wiemy: w przedszkolu dzieci uczą się pluć i gryźć, a w podstawówce przeklinać.

Jest Pani neuropedagogiem. Czy mogłaby Pani wyodrębnić te możliwości edukacji domowej, które szczególnie wpływają na rozwój mózgu dziecka?

Pierwsze, co nasuwa się na myśl, to ograniczenie czynników stresogennych. Pod wpływem zbyt dużego stresu nie ma prawa zajść proces uczenia, a stresorów w szkole jest co niemiara. Zaczynając od ocen (groźba nie tylko jedynki, ale nawet czwórki będącej oznaką, że nie zrobiliśmy dobrze wszystkiego, co należało zrobić), poprzez nieustanne testowanie (kartkówki, sprawdziany czy słynne odpytywanie pod tablicą), aż po presję rówieśniczą i chorobliwe ambicje rodziców (głównie w kontekście olimpiad i świadectw).

Lekki stres, motywująca adrenalina mogą być świetnym elementem wspomagającym naukę. Niestety w szkole mamy zwykle do czynienia z tym destrukcyjnym stresem, a często nawet chronicznym.

Kolejny aspekt to możliwość działania zgodnie z tym, co lubi mózg: czyli uczy się w takim tempie, w jakim potrzebuje i akurat tego, co go interesuje w danym momencie. W szkole uczę się o 12:00 matematyki, a o 14:00 biologii – czy mi się to podoba, czy nie. Dział z funkcji omawiamy przez tydzień i nikogo nie interesuje, że przydałyby mi się dwa dni (albo tygodnie) dodatkowe do przećwiczenia i zrozumienia w pełni. W dobrze prowadzonej edukacji domowej mamy więcej wolności i mimo obowiązku zrealizowania podstawy programowej, uczeń ma możliwość dostosowania tematu i tempa do siebie.

Te dwa przykłady to oczywiście kropla w morzu. Dobrze wykorzystana wolność, dobranie odpowiednich metod uczenia się – na pewno dadzą dużo więcej korzyści, niż standardowa szkoła kiedykolwiek była w stanie.

Jak rodzic bez takiego wykształcenia może wpłynąć na rozwój mózgu dziecka i wykorzystać jego potencjał?

Najlepiej zacząć od słuchania mojego podcastu i czytania bloga! 🙂 A poza tym, naszym celem jako rodziców czy opiekunów powinno być to, by dzieci nas przerosły. Więc jakkolwiek rodzic nie byłby wykształcony – i tak zaraz wyjdą „braki”. Nie pamiętamy całego materiału z własnej szkoły, dzieci będą się chciały rozwijać w dziedzinach dla nas nowych – to wszystko powoduje dwie rzeczy. Po pierwsze, dorosły musi się edukować na bieżąco równolegle z dzieckiem (a i tak dziecko go przegoni). Po drugie, musimy nauczyć dziecko zdobywania wiedzy. Czy to u korepetytora, guwernantki, w Internecie, książkach – wiedza jest w naszym zasięgu, a edukacja domowa nie oznacza, że ma ją przekazywać rodzic i wchodzić w rolę nauczyciela.

Jak rodzic może pomóc dziecku wykorzystać potencjał? Najlepiej nie przeszkadzać.

Na swoim blogu przedstawia Pani różne alternatywne nurty wychowania, między innymi metodę Montessori, neuroedukację, pedagogikę waldorfską czy edukację demokratyczną. Czy rodzic uczący dziecko w domu ma szansę skorzystać z tych metod, czy konieczne jest posłanie dziecka do szkoły specjalizującej się w danym nurcie edukacji? Jeżeli może, to w jaki sposób?

Oczywiście, że może. Wymaga to trochę edukacji, ale myślę, że warto, bo poświęcony czas później się zwróci. Zaznajomiwszy się z tymi systemami (neuroedukacja jest raczej dziedziną nauki niż nurtem wychowania), rodzic może wybrać te elementy, które wydadzą mu się praktyczne, rozwojowe, ciekawe czy wygodne. Przykładem mogą być metody organizacji nauki z planu daltońskiego czy narzędzia do nauki matematyki z pedagogiki Montessori. Jak to zrobić? Na szczęście w XXI wieku opcji mamy ogrom – książki, szkolenia, blogi, fora, grupy na Facebooku. Należy szukać właśnie tych tematycznych i podglądać, jak dana metoda jest wykorzystywana w praktyce. I jeśli coś zaciekawi i nas, i dziecko, należy testować, bawić się formą nauki.

Przeciwnicy edukacji domowej wojują stale tym samym orężem. Wciąż słyszy się pytanie: „Co z socjalizacją dziecka?”. Czy szkolna socjalizacja rzeczywiście tak dobrze wpływa na rozwój dziecka, a później także dorosłego człowieka, że należy obawiać się braku kontaktu z kilkunastoma (lub kilkudziesięcioma) rówieśnikami w szkolnej klasie?

Prawda, klasyk gatunku. I jakie zdziwienie na twarzach widzę nieustannie, jak mówię, że jest dokładnie odwrotnie. Szkoła socjalizuje dzieci w patologiczny sposób, to znaczy narzucając grono rówieśników. Dzieci mają ten sam rocznik produkcji (przepraszam, ale tak to trochę w szkole wygląda), a każdy uczeń może mieć inne zainteresowania, dojrzałość czy system wartości. I czy naszemu dziecku się to podoba, czy nie – w tej klasie posiedzi jeszcze kilka lat. Patologiczny aspekt dotyczy jednak wieku. W naturalnej sytuacji i socjalizacji młody człowiek powinien znajdować się w towarzystwie mieszanym wiekowo. Wówczas obserwuje, jak w podobnych sytuacjach zachowa się starzec, pani z teczką, pan z zarostem, młokos i dzieciak. Ma wtedy szansę obiektywnej obserwacji i zbudowania własnego zdania czy poglądu. W szkole uczy się wzorców postaw i zachowań od rówieśników, czyli osób równie niedoświadczonych jak on sam. Mieszana społeczność daje więc lepsze wzorce zachowania, ale też możliwość samodzielnego wykazania się wiedzą i wzorcową postawą – bo nawet 8-latek będzie wzorem dla przedszkolaka. W szkolnej klasie znów: nie ma tego poważania, nie ma możliwości wykazania się.

Edukacja domowa ma tę zaletę, że dziecko może dobierać sobie otoczenie: dołączyć do klubu szachowego, grupy teatralnej, szkółki niedzielnej czy chodzić na basen. Wszędzie tam ma szansę spotkać ludzi w różnym wieku, ale za to z podobnymi zainteresowaniami i systemem wartości.

Bez wątpienia negatywne myślenie o edukacji domowej często wynika z braku wiedzy na ten temat. W jednym z podcastów mówiła Pani o tym, że nawet nauczyciele i pedagodzy nie wiedzą, jak w praktyce wygląda edukacja domowa, a nawet więcej – nie wiedzą, czy jest w Polsce legalna (sic!). Czy ma Pani jakiś pomysł na to, jak zmienić takie podejście i zacząć przedstawiać edukację domową taką, jaką rzeczywiście jest?

Wydaje mi się, że tylko ruch oddolny, własny dobry przykład i zaprzestanie wojowania. Edukacji domowej czy w ogóle alternatywnej nikomu się nie narzuci. Chcąc udowodnić, że jedna forma nauczania jest lepsza od innej, dużo ryzykujemy, bo to trochę tak, jakby powiedzieć „popełniłeś błąd, wysyłając swoje dziecko do zwykłej szkoły, krzywdzisz je i twoje dziecko będzie głupsze/ gorsze niż moje”. A przynajmniej to może słyszeć rodzic, dla którego retoryka „złej publicznej szkoły” jest nowa.

A pozytywny przykład z kolei działa zachęcająco. Za chwilę być może sami usłyszymy pytanie „jak to robisz, że twoje dziecko jest takie samodzielne/ tak lubi matematykę”? I wtedy jest czas na dzielenie się naszą wiedzą i doświadczeniem – gdy natrafiamy na podatny grunt.

Czy Pani zdaniem edukacja alternatywna, w tym nauczanie domowe, mają szansę stać się systemem ogólnie przyjętym i powszechnym? Czy w ogóle możemy mówić o czymś takim jak edukacja powszechna?

Mam nadzieję, że nie. Jestem uczulona na wszystko, co jest „ogólnie przyjęte i powszechne”. Każde dziecko jest inne, uczy się inaczej, chce się uczyć czegoś innego i po coś innego. Jeśli każde dziecko wrzucimy do edukacji domowej, nie mamy pewności, że wszyscy będą z tego powodu szczęśliwi. To, co mi się natomiast marzy, to wolność wyboru. Edukacja domowa nie jest łatwa w naszym kraju, bo wciąż mamy podstawę programową i egzaminy. Ale jest legalna, o czym niektóre kraje tylko marzą. Idąc dalej, chciałabym, by rodzice decydujący się na unschooling, nie byli ścigani przez biurokratów. Pięknie byłoby również, gdyby dać wolnemu rynkowi potworzyć trochę szkół i systemów, nie pętając ich od razu kuratoriami i tabelkami do wypełniania. Kto wie, jak ciekawe szkoły by powstały!

Co sądzi Pani o ocenach w systemie domowym? Jeżeli dziecko uczy się w domu, to czy jego praca i wykonane zadania powinny zostać w jakiś sposób ocenione przez rodzica? Jak prawidłowo skonstruować informację zwrotną dla dziecka (pochwałę lub dezaprobatę)?

Absolutnie nie należy wprowadzać ocen! Po to wynosimy się ze szkoły, by tych błędów systemowych uniknąć. Dziecko w ogóle nie potrzebuje ocen, by się uczyć. To dorosły o nie zabiega. Dla systemu wystarczą oceny na obowiązkowych egzaminach i najlepiej, jeśli na tym zakończymy.

Informacja zwrotna dotycząca postępów w nauce to kwestia bardzo złożona, bo informacją może być owszem ocena, ale jest nią również uśmiech lub cmokanie z dezaprobatą. Udzielanie informacji zwrotnej i jej formy interesują mnie na tyle, że rozważam to jako temat pracy naukowej i uwierzcie – nie będzie miała jednego czy dwóch akapitów! 🙂 Ale jeśli mogę podpowiedzieć coś na szybko – wyrzućmy z domu czerwone długopisy i zastąpmy je zielonymi. Na zielono zaznaczmy dziecku wszystko, co wykonał wyśmienicie. Każda prosta literka, poprawnie zapisane słowo, dobrze wyliczone zadanie. Informacja krzycząca „zobacz, to zrobiłeś dobrze, tym się kieruj w kolejnych próbach”.

Alternatywą do szkolnego systemu oceniania jest ocenianie kształtujące. Czy uważa Pani, że ten system oceniania może się sprawdzić?

Ocenianie kształtujące jest już nawet często używane w zwykłych placówkach szkolnych, szczególnie w szkołach podstawowych. I jest zdecydowanie lepszą opcją niż ocenianie dzieci w skali 1-6. Jeśli jednak mogę pozwolić sobie na idealizm – wolałabym w ogóle zrezygnować z oceniania i zastosować w miarę możliwości informację zwrotną w formie, która nie nadwyręża motywacji wewnętrznej dzieci. No i rodzice muszą do tych nowych form „dorosnąć”. Zdarza się zbyt często, że po wywiadówce rodzic podchodzi do nauczyciela z oceną opisową i dopytuje „a to, co tu pani napisała, to jest takie bardziej na piątkę czy na czwórkę?”.

Na blogu porusza Pani często kwestie finansowe dotyczące choćby kieszonkowego, ale także dość kontrowersyjną kwestię dotyczącą tego, że rodziny zamożne są w stanie lepiej wychować dziecko. Czy edukacja alternatywna jest tylko dla osób majętnych?

Och tu taki duuuuży skrót myślowy! 🙂 Zgadza się, nagrałam podcast, w którym opowiadam o wynikach badania, które pokazało, że rodzice majętni wychowują dzieci lepiej. Nie chodziło tu bynajmniej jednak o samą zawartość portfela, tylko o postawę wobec społeczeństwa. Rodzice majętni czuli się równymi członkami społeczności, tymczasem rodzice gorzej sytuowani odczuwali duży respekt, a czasem wręcz strach wobec tak zwanych autorytetów, czyli policji, lekarza czy nauczyciela. W ten sposób rodzic ubogi przekazywał dzieciom subiektywne postrzeganie rzeczywistości – stan umysłu, który od początku sytuował je jako osoby, które nie powinny zabierać głosu niepytane, a więc i nie walczyć o swoje.

Odpowiadając na drugą część pytania – edukacja alternatywna jest absolutnie dla każdego. Pieniądze pozwalają na większy wachlarz jeśli chodzi o możliwości, jakie mamy, ale jeśli możliwości mamy niewiele, a potrzeba ED ogromna – to i sposób się znajdzie. Oczywiście, jeśli jeden rodzic zarabia na tyle, by drugi mógł zostać w domu z dzieckiem – super. Jeśli oboje pracują i mogą pozwolić sobie na opiekę babci albo jeden z rodziców może pracować zdalnie – super. Ale historii jest tak wiele, jak wiele jest rodzin i jeśli ktoś uważa, że to pieniądze są tym jedynym faktorem, który uniemożliwia edukację domową, to uważam że korzysta z wygodnej wymówki, by nie musieć podjąć tego pierwszego kroku. Powtórzę: kiedy jest potrzeba, znajdzie się i sposób.

Jaki, według Pani, błąd wychowawczy przysłowiowo woła o pomstę do nieba? Czy jest coś takiego jak błąd kardynalny, którego należy się za wszelką cenę wystrzegać?

Prawdopodobnie zapytana o to w różnym czasie, udzieliłabym innej odpowiedzi, bo elementów wychowania, jakie można by poprawić jest wiele. Jednym z zachowań na mojej czarnej liście jest kastrowanie dziecka z możliwości samostanowienia i samodzielności. Słowem, wyręczanie dziecka ze wszystkiego, począwszy od karmienia łyżeczką do 5 roku życia, przez ubieranie dziecka od stóp do głów do 9 roku życia („wiem, że on umie, ale ja zrobię szybciej/ dokładniej”), aż po odrabianie z dzieckiem lekcji aż do liceum. I jeśli czytelnik się zgorszył – potwierdzam, znam na pęczki takich rodziców, którzy wychowują dziecko właśnie w taki sposób. Efekt jest oczywisty – ofiara losu; dziecko czujące paraliż przed podejmowaniem jakichkolwiek samodzielnych decyzji.

Jest Pani mamą dwojga dzieci, które jeszcze nie osiągnęły wieku szkolnego. Czy chciałaby się Pani podzielić swoimi planami dotyczącymi edukacji dzieci? Nie pośle ich Pani do państwowej szkoły, to raczej pewne, którą z alternatyw preferuje Pani najbardziej?

Dobrze podejrzewacie, prędzej mi kaktus wyrośnie na ręce, nim poślę dzieci do standardowego przedszkola albo standardowej szkoły z dzwonkami i ocenami. Mam jeszcze kilka lat, bo starsza córka ma teraz 2,5 roku, więc jeszcze mogę zmienić zdanie, ale póki co rozważam dwie opcje. Jeśli będziemy jako rodzina mieli w miarę stałe miejsce zamieszkania i będzie to miejscowość, w której znajduje się szkoła przeze mnie akceptowana, to poślę do szkoły alternatywnej. Na pewno taka opcja byłaby w Poznaniu, Warszawie i USA – a to trzy miejsca, jakie biorę pod uwagę dziś, myśląc o miejscu zamieszkania za te 5 lat. Jeśli jednak wiek szkolny „zaskoczy nas” w podróży czy w tymczasowym miejscu zamieszkania, wtedy oczywiście edukacja domowa. Biorę też pod uwagę mix, czyli ED przez pierwsze lata, a później szkoła alternatywna.

Przedszkole też brałam pod uwagę, podobały mi się na przykład oferty przedszkoli leśnych. Na pewno z góry odrzucam placówki, które podają dzieciom do jedzenia biały chleb czy biały cukier, a to niestety wciąż większość. Obecnie mieszkam w Londynie i kusi mnie możliwość zatrudnienia hiszpańskojęzycznej niani, by wprowadzić maluchom trzeci język.

Na koniec chciałabym prosić Panią o podzielenie się swoim doświadczeniem. Godmother powstało już w 2011 r. Od tego czasu stara się Pani uświadamiać rodziców i uwrażliwiać ich na rozwój dziecka. Czy zaobserwowała Pani jakieś zmiany w mentalności rodziców przez kilka lat swojej działalności zawodowej?

Tak, wydaje mi się, że rodzice, którzy dziś mają dwadzieścia kilka lat, mają mniej skrupułów. Kilka lat temu częściej widziałam postawy typu „dziecko nie jest ze szkoły zadowolone, ja też nie, chcielibyśmy coś zmienić, no ale jak to wytłumaczyć rodzinie, sąsiadom, nauczycielom, wszyscy będą się pytać i wytykać palcami”. Teraz ocena otoczenia również jest brana pod uwagę, ale nie jest kluczowa czy determinująca. Dzisiejsi rodzice są też bardziej otwarci na wszelkie formy rozwoju osobistego. Coraz częściej rozumiemy, że aby być dobrym rodzicem, my sami musimy się rozwijać.

Z Angeliką M. Talagą (Godmother.pl) rozmawiała Aneta Sarnowska-Frank

Wpłać darowiznę
Wpłać
Darowiznę

Jeżeli nasze działania są dla Ciebie wartościowe, wesprzyj nas i miej wpływ na edukację domową w Polsce!